czwartek, 31 grudnia 2009

SYLWESTER w klasztorze?

Świat szaleje, a my...? Trwamy w promieniach Twojej miłości, Jezu. Dziękuje Ci za to że BYŁEŚ w tym roku blisko, za to że JESTEŚ i za to że BĘDZIESZ w przyszłym roku i na zawsze... Tego mogę być pewna niezależnie od przemijającego czasu.

A wszystkim życzymy trwania w promieniach Jego MIŁOŚCI, abyście się dali przytulić do Jego SERCA, a do tego czasem potrzebna jest właśnie cisza i otwart
e uszy na Jego wołanie.

Ze starego na nowy rok w samym środku nocy w adoracyjnej ciszy modlimy się za szalejący świat o błogosławieństwo Boże!

ADORACJA

Może znacie te przedziwne chwile adoracji przed Najświętszym Sakramentem. Na ołtarzu Jezus ukryty w Hostii, w zdobnej monstrancji, wokoło cisza, czasami zapach kadzidła, czasami jakieś modlitewne szepty, zwierzenia? Adoracja...

Przedziwne

Okruszek Chleba

rozmowa cichych spojrzeń

Nie mam sił

Nic

Wiara

Okruszek Chleba

potrafi ze mną płakać

Sił - nie mam

Ty

Wiara

Nie chcę odejść

Okruszek Chleba

i całe moje życie

w Tobie tyka.

Adoracja polega właściwie tylko na wpatrywaniu się w siebie zakochanych. Minuty mijają i nie dzieje się dla oka ludzkiego kompletnie nic. Siedzę patrzę, to zamykam oczy, to otwieram. Myśli to przychodzą to odchodzą.

Czego można się nauczyć przez to wpatrywanie się w tajemnicę Eucharystii, przez to, wydawałoby się, ślęczenie? Co chce powiedzieć nam Jezus ― nasz Pan ― przez tą milczącą obecność?

Pana Jezusa obecnego w białym chlebie, najczęściej nazywamy ukrytym. „O mój Jezu w Hostii skryty” śpiewamy w naszych Kościołach. I właśnie tej prawdy chce nas nauczyć nasz Boski Mistrz ― ukrycia. Tę prawdę doskonale zrozumiała Matka Franciszka Witkowska. W jednym ze swoich listów napisała do O. Honorata: „Ja pragnę, aby to Oblicze ukryte w Przenajświętszym Sakramencie było centrum, koło którego wszystko się obraca i do którego wszystko zmierza”.

Jezus w Eucharystii całkowicie pozbawił się widzialnej chwały, każdy może zrobić z Nim co zechce. Może zgiąć kolana i chwalić, a może i ... podeptać. Nie będzie piorunów, kar. Bóg mocny ― wielki Pan - stał się malutki, mieści się w dłoniach człowieka, powierza się jego woli i miłości.

To najtrudniejsza prawda jaką chce nas nauczyć Bóg, najtrudniejsza lekcja prostoty, pokory i małości. Pan Jezus powołuje nas, abyśmy naśladując Jego ukrycie w Hostii, też tak jak On, stawały się maleńkie. Maleńkie to znaczy nie dopominające się swoich praw, nie szukające pochwał, nie pracujące dla sukcesu. Były po prostu ewangelicznymi nieużytecznymi sługami. Takie ukrycie to nic innego jak franciszkańska realizacja ubóstwa. Ubogi Pana to ten, który oczy wpatrzone ma wyłącznie w Boga. Od Niego całkowicie uzależniający swoje życie, polegający na Nim z tą świadomością, że wszystko otrzymuje od dobrego Ojca, a sam stanowi małe nic i co więcej cieszy się z tej małości, która jest przyczyną obdarowania.

Człowiek „ukryty w Bogu z Chrystusem” jest bardzo zwyczajny. Nikt nie zna tajemnic Jego duszy i bogactwa, które Go przepełnia. Jest po prostu z jednej strony normalny wśród tysięcy, ale jednak piękno, które w nim dojrzewa promieniuje na innych, zmieniając całkowicie świat, w którym żyje. I znowu nie ma tu żadnych nadzwyczajności. Owszem, cuda dostrzec można tylko okiem wiary, jak okiem wiary oglądamy Boskie Oblicze naszego Pana.

Ludzie dzisiejszych czasów boją się ciszy, w której można zanurzyć się podczas adoracji, gonią, hałasują, dopominają się słusznych praw, biją się o swoje, rozpychają łokciami. Chcąc naśladować Jezusa Ukrytego musimy zgodzić się na przegraną, wyśmianie, policzek. Nikt nie dostrzeże piękna, które w nas będzie się rozwijało ― bo to jest właśnie ukrycie. Kiedy jednak rozkwitnie w nas miłość Boża, przyjdą do nas ci zagonieni ludzie, sfrustrowani, o dziwo przegrani, niezadowoleni z własnej chwały.

Nie róbmy wtedy nic ― tylko bądźmy mali i zaprowadźmy ich do ogrodu adoracji, gdzie wzrośliśmy.

sobota, 26 grudnia 2009

piątek, 25 grudnia 2009

Bóg się rodzi...

Bóg się rodzi… śpiewamy co roku w tradycyjnej kolędzie.

Bóg, który przekracza ludzką zdolność pojmowania. Bóg - wspanialszy niż najśmielsze marzenia. Bóg – czyste istnienie, wystarczalne samo w sobie, wspólnota wspólnot. Bóg jak wieczna wiosna, jak dłonie mojego taty, jak uśmiech mojej mamy. Słowa zbyt małe by wyrazić rzeczywistość przestrzeni Boga. I dziś Bóg się rodzi…

Czy to możliwe? Przecież Bóg jest niezmierzoną wiecznością, otacza nas swoim istnieniem jak powietrzem, a tu dziecko, maleńka kruszyna uzależniona od ramion matki i ojca. A jednak to Bóg się rodzi…. W całkowitym ubóstwie i odrzuceniu, rodzi się jak niechciane dziecko tej ziemi. W tamtą noc nie było pachnącej choinki, raczej „zapachy” stajni, nie było kaloryfera, raczej gryzący dym z ogniska. Ale przecież była i gwiazda, i pasterze, nawet mędrcy z odległych krain, ale przede wszystkim była Maryja i Józef – dwoje oddanych temu Dziecku na przepadłe.

Ale dlaczego? Dlaczego Pan zamienił wszechwładzę na niemoc, przecież wiedział, co stanie się potem...opuszczając łono Ojca widział już swój krzyż…Dlaczego pozwolił sobie na odrzucenie przez człowieka, dlaczego przyszedł żebrać…

Jest to tajemnica – misterium, misterium Bożego Narodzenia, tajemnica Bożej Miłości, która uparcie poszukuje człowieka, ryzykując wszystko. Człowiek nieustanny uciekinier, dezerter służby Bożej. Brak zaufania zaprowadził go w ślepy zaułek własnej nienawiści. Męczy się w sidłach własnego egoizmu. I jak do niego mówić skoro zatyka uszy, jak mu wskazać drogę, skoro uparcie zamyka oczy. Bóg – Oblubieniec ludzkości, swojego stworzenia widział tylko jedno wyjście, aby dotrzeć do człowieka. W sytuacji zatkanych uszu, zakrytych oczu Bóg zdecydował się PRZYJŚĆ i DOTKNĄĆ, z delikatną miłością zdjąć palce z uszu, łagodnie otworzyć oczy. Jak jednak można dotknąć bez ciała? Bóg przyjmuje ciało ludzkie, ciało ograniczeń, ale to nie jest ważne, bo dla miłującego liczy się tylko umiłowany to znaczy człowiek. Bóg przychodzi na ziemię, abym ja – człowiek mógł być w niebie.

Bóg - przychodzi tak zwyczajnie, pojawia się nagle w zwykłych sprawach ludzkich, prawie niezauważony, stwarzając wciąż i na nowo. Delikatny, cichy i ukryty, dotyka i przytula. Mądrość Boża wybrała nędzne ludzkie ciało na narzędzie swojej miłości, Miłości czystej i pięknej, nieustającej. Mądrość Boża uświęca ciało ludzkie i odtąd już nigdy nie jest ono nędzne, jest Boskie! Jakie to dziwne, człowiek odszedł od Boga, bo chciał być jak Bóg, Bóg zaś staje się człowiekiem, aby przygarnąć go na łono swojej Boskości, dać wieczność, aby był jak Bóg. Jak Bóg to znaczy miłością nieogarnioną i do końca, zapomnieniem o sobie, czystą prawdą – pokorą, prostotą, przebaczeniem…

W dzień Bożego Narodzenia pragniemy życzyć tego istnienia i życia jak Bóg…

środa, 9 grudnia 2009

10 grudnia obchodzimy 122 rocznicę powstania naszego Zgromadzenia. Ale jak to się zaczęło...?

Kiedy jest najlepszy czas, aby zostać matką? Co jest potrzebne, aby stworzyć dom? Odpowiedzi na te pytanie są prostsze, a zarazem bardziej skomplikowane niż człowiek mógłby przypuszczać. „Moje drogi nie są drogami waszymi” – mówi Pan. Czy to możliwe, aby wielkie dzieło, dzieło powstania zgromadzenia zakonnego, narodziło się z walki z samym sobą, z bólu, z tęsknoty, ze słabości ludzkiej? „Moc w słabości się doskonali” – mówi Bóg.

To była taka zwyczajna dziewczyna. Tym tylko różniła się od dzisiejszych nastolatek, że urodziła się „trochę” wcześniej a mianowicie 19 stycznia 1866 r. Jej rodzice – państwo Witkowscy ochrzcili swoje dziecko, nadając imiona: Maria, Aniela.

Marylka (tak nazywana zdrobniale w domu) wychowywała się w zwyczajnej rodzinie, wiernej wartościom religijnym. Lubiła się bawić w towarzystwie grona rówieśników, jej dom w Starym Siole rozbrzmiewał do późnego wieczora śpiewem i radością. Jak każdy młody człowiek także Marylka zadawała pytania, dotyczące celu swojego życia. Tęskniła za prawdziwym szczęściem, które się nie skończy, gdy pogasną światła, a dom zostanie opuszczony przez przyjaciół. Dlatego coraz częściej po prostu spoglądała w niebo, skierowując do Pana Jezusa swoje myśli i uczucia, szukając wypełnienia swojego życia głębszą treścią i sensem, być może zadając takie właśnie pytanie: „Ach powiedz mi, dlaczego świat mój tam gdzie TY?!”

Charakter miała zmienny i niestały, kierowany często uczuciem, co nie przeszkadzało Panu Bogu, który łaską swoją wzmacniał go i kształtował. Czy istnieją przeszkody dla tych, co zaufali Panu? Słabość jest tylko zapowiedzią działania Boga w duszy, z wykluczeniem jakichkolwiek zasług człowieka. Pełna wdzięku, ładna, miła w obejściu, lubiana przez otoczenie, zdolna zaczynała się powoli zmieniać, coraz bardziej oddając siebie ukochanemu Panu. Kierowało nią pragnienie całkowitego ofiarowania się Bogu –„miłość za miłość – krew za krew” – z pełnym młodzieńczym radykalizmem.

Ideały? Owszem istnieją, jeżeli jesteśmy im wierni. Marylka była wierna, chociaż nie było jej łatwo. Musiała znieść i wycierpieć całkowity sprzeciw ojca, smutne spojrzenie matki i ironiczne uśmiechy braci. Ostre „nie” słyszała naokoło.

Ach ta miłość, tyle z nią problemów, ale czy można nie kochać? Skoro jednak kochać to tak na przepadłe, do końca, do śmierci, w bólu i radości. Może nie rozumiała tego uczucia, które przekładało się na konkretną postawę życiową wierności Panu każdego dnia. Może pytała się: „Dlaczego ja?” Jak to się dzieje, że młoda, ładna, zdolna, lubiana dziewczyna podejmuje, zdawałoby się nagłą, decyzję służenia i oddania serca tylko Jezusowi, idąc do zakonu? Wokół słyszy słowa „dobrych rad” – „zastanów się”, „zmarnujesz życie”, śmiech, krytykę, a jednak trwa, nawet może nie znajdując kontrargumentów, trwa, bo „to, co najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Jest to jej tajemnica, tajemnica powołania.

Wreszcie spełniło się, w 1885 roku Maria wstąpiła do nowo powstałego zgromadzenia ukrytego, bezhabitowego, Zgromadzenia Sercanek, tak zwyczajnego jak samo życie – praca i modlitwa. Ja i TY Panie! Wszystko się skończyło? Wręcz przeciwnie, to się dopiero zaczęło, zaczęła się próba miłości. Usłyszała: „Czy miłujesz mnie więcej aniżeli ci?”

Ojciec Honorat Koźmiński, organizator tej zupełnie innej, niespotykanej dotąd w kraju formy życia zakonnego, wciąż szukał założycielek dla nowych zgromadzeń, ponieważ potrzeby ludzi spragnionych Boga w ich zwyczajnym życiu ciągle rosły, stwarzając nowe pola pracy. Tym razem wybór padł na Marylę Witkowską. Marylka, mając zaledwie 20 lat, usłyszawszy propozycję założenia nowego zgromadzenia zakonnego, była przerażona, cały jej świat legł w gruzach. Odpowiedziała: „Nic nie rozumiem, jaka wola Boża, a tak kocham Zgromadzenie swoje [Sercanki], że jeżeli wyjdę, sercem w nim pozostanę.” W końcu po walkach i modlitwie wypowiedziała swoje FIAT.

Pod koniec 1886 roku Maria Witkowska pojechała do Wilna już jako Matka, a w 1887 przyjechała do Warszawy i tutaj 10 grudnia razem z dwiema pierwszymi siostrami ofiarowała się Panu Jezusowi przez Maryję i zaczęła w ukryciu przed światem i ubóstwie swoje życie zakonne w nowym zgromadzeniu Sióstr Imienia Jezus (nazwa przyjęła się później właśnie z inicjatywy Założycielki). Młode siostry były zachwycone jej wdziękiem i miłym obejściem. Wydawałoby się, że ich ciche, proste, szczęśliwe życie nie będzie miało końca.

Do serca młodej Matki zapukały jednak wątpliwości i pytania: Czy Bóg tego chce? Czy ja się nadaję do tego dzieła, taka młoda, niedoświadczona? Może łatwiej jest powiedzieć „Tak” niż trwać, gdy pojawiają się problemy, niedostatek, tęsknota za przyjaciółmi, poczucie samotności. Twarz Matki Franciszki (takie przyjęła nowe imię zakonne), choć spokojna i pełna dobroci, coraz częściej powlekała się smutkiem. W maju lub czerwcu 1889 wyjechała do domu rodzinnego z zamiarem nie powrócenia, zawiadamiając o tym ojca Honorata.

Dlaczego Bóg dopuścił do tak wielkich rozterek duszy Mu oddanej, dlaczego nie dał pokoju, ale kazał walczyć, zaciemnił rzeczywistość, doprowadził do niezrozumienia tego dzieła? Jest to Jego tajemnica, tajemnica powołania. „Moje drogi nie są drogami waszymi” – mówi Pan. Może Bóg przez to doświadczenie chciał umocnić miłość Marylki, która z uczucia miała przerodzić się w postawę ofiarowania swojego życia za braci. Po dwóch miesiącach udręki odpowiada: „Jeśli przez ten wybór spełni się wola Boża, to chociażbym umierała od tego, niech się spełnia... Ja pragnę należeć do Boga, bezwarunkowo iść za Nim z wiarą i bez trwogi...” Ideały? Istnieją wtedy, gdy jesteśmy im wierni.

Wróciła i zaczęło się: praca, godziny ciszy przed tabernakulum, nowe siostry, nowe domy, nowe dzieła, ludzie wdzięczni za uśmiech. Matka Franciszka rozumiała coraz więcej, jej horyzont poszerzał się, dziwne nienasycenie rosło: więcej, więcej chcę Ci Panie oddać, weź moje życie, za innych, za braci, za Kościół. Zrozumiała do końca, co to jest MIŁOŚĆ prawdziwa. Swoją postawą wyznawała: Kocham Kościół, bo Ty Panie jesteś Kościołem, bo ci za których umarłeś są Kościołem, kocham Go bo jest poniewierany. W 1893 roku złożyła śluby wieczyste, oddając swoje życie w ofierze za wolność i rozwój Kościoła.

Aż dojrzało życie Matki i wyszedł Pan na żniwo swoje. W wieku 29 lat w ciszy poranka przyszedł po nią, i wybiegła Mu na spotkanie pełna radości ubrana jak Oblubienica w białą szatę... 26 października 1895 około godz. 10.00 zmarła na gruźlicę, a raczej zaczęła życie prawdziwe.

26 października, w rocznicę śmierci Matki Franciszki, zaistniałam ja jako Siostra Imienia Jezus. Przede mną i po mnie narodziły się i rodzą inne. Dzisiaj tworzymy rodzinę, którą zapoczątkowała zwyczajna dziewczyna - Marylka, zgadzając się na wolę Bożą. Wiem, że wyrosłyśmy z cierpienia i walki naszej Matki, z jej rezygnacji z siebie, z jej wierności woli Bożej, z jej „TAK”, z jej cichej modlitwy. Wyrosłyśmy z NIEJ, z jej krwi i oddania. I będziemy istnieć dopóki będziemy cierpieć, walczyć, rezygnować z siebie. Będziemy istnieć dopóki będziemy wierne woli Bożej, będziemy ponawiać nasze TAK, trwać w ciszy przed Panem, oddawać życie za braci.

czwartek, 3 grudnia 2009

Dzień skupienia dla dziewcząt

Refleksje...
Jedna z uczestniczek spotkania:
"Dla mnie osobiście był to niezwykły czas.Czas kiedy mogłam się zatrzymać,wzmocnić duchowo, wyciszyć, ale też pogłębić w jakiś sposób relacje z Bogiem. Przy tym poznałam fantastyczne dziewczyny z którymi mam zamiar utrzymywać kontakt. Można tez było wzbogacić swoją wiedzę na różne duchowe, ale też tym samym ludzkie kwestie, nauczyć się kilku ciekawych ale też jakże wymownych tańców. Pośmiać się, porozmawiać, wyspowiadać jeśli ktoś miał taką potrzebę. Z pewnością czas ten zapisze się głęboko w moim sercu i z wielką radością powrócę aby moc przeżyć to ponownie. :)" Jadwiga

środa, 2 grudnia 2009

Dzień skupienia dla dziewcząt

Niech Imię Jezus w czasy nieskończone, Imię najsłodsze będzie uwielbione!
Dzięki Bogu udało się!
Na sobotę, aby przeżyć wspólnotę modlitwy i dzielenia się sobą oraz aby rozważyć temat kapłaństwa powszechnego przyjechało sześć dziewcząt. Duch Święty zatroszczył się także o kapłana dla nas i ku naszemu zaskoczeniu przybył do nas Ks. Maciej (salezjanin): egzorcysta, duszpasterz akademicki i powiedziałabym charyzmatyk. Przedpołudnie było intensywne w duchowe doświadczenia. Po dialogowanej konferencji i wspólnej herbatce, przeszliśmy na osobistą modlitwę z Panem przy wystawionym Najświętszym Sakramencie. Była też możliwość spowiedzi. Adoracja zakończyła się osobistym błogosławieństwem samego Jezusa ukrytego w Hostii. Każda mogła dotknąć monstrancji i pomodlić się przez chwilę. W samo południe najważniejsze spotkanie z Jezusem podczas Mszy Świętej. Po Komunii Świętej Kapłan modlił się nad każdą, która pragnęła zawierzyć wszystko w geście oddania Bogu.

Po przerwie obiadowej siostry nowicjuszki ukazały nam postacie św. Stanisława Kostki i św. Jana Vianey'a w przygotowanym przedstawieniu. Potem warsztaty i dyskusja. Po kolacji wieczorek andrzejkowy, na którym taniec był najodpowiedniejszym wyrazem radości ze wspólnej obecności. Kolejny punkt wieczorku to nauka techniki robienia różańca ze sznurka i rozmowy "niedokończone", które trwały aż do 23. 15. Wypełniony dzień zakończyłyśmy modlitwą ofiarowania tego co trudne. Napisane kartki symbolizujące, to co nas stanowi przy świetle świec i pieśni ofiarowania złożyłyśmy na ołtarzu Pańskim, chcąc wyrazić pragnienie włączenia się w ofiarę Chrystusa, a przez to wypełnienia swojej misji kapłańskiej. Pan - dobry Ojciec (nasz Tata) dał każdej swoje słowo. Dzień zakończyłyśmy dokładnie o 24.00 - w ten sposób mocno wkraczając w tegoroczny adwent. Niech Pan będzie błogosławiony za dane nam łaski tego dnia i niech błogosławi, aby przyniosły obfity owoc miłości, pokoju i zaufania Mu w codziennym życiu.
Do zobaczenia na następnym spotkaniu!

wtorek, 1 grudnia 2009

ADWENT

Adwent na miarę tęsknoty i miłości

Adwent. Wywołane hasło kojarzy nam się różnie: oczekiwanie, przygotowanie, święty Mikołaj, zakupy, rezygnacja, ciemne dni, lampki na ulicach, spowiedź. Terminy można by mnożyć w zależności od pewnej praktyki życia wiary, jaką posiada każdy z nas. Adwent jednoznacznie kojarzy się także z Bożym Narodzeniem, okresem poprzedzającym, przygotowaniem. Ten czas liturgiczny, zaczynający nowy rok kościelny zawiera w sobie z pozoru wiele sprzeczności. Z jednej strony mówimy o okresie radosnego przygotowania, a z drugiej widzimy fioletowy ornat. Niby nam już wolno się bawić, gdyż Adwent nie został zaliczony do okresu pokuty, więc nie ma oficjalnego zakazu, ale także nie ma jakiejś zachęty a doświadczana swoistego rodzaju powaga w Kościele, hamuje zapędy andrzejkowych zabaw i dlatego słusznie pytamy się kiedy w tym roku wypadnie pierwsza niedziela adwentu, aby na zabawę pójść raczej przed nią a nie po.

Paradoksy tego okresu liturgicznego są jednak, jak to często bywa, tylko pozorne, ponieważ miarą zrozumienia i właściwego przeżycia adwentu będzie miara naszej wiary, nadziei a przede wszystkim miłości. Nie jest to w żadnym razie nadmierny patos, gdyż staje się zrozumiałym, że kto kocha to czeka na Ukochanego i wierzy oraz ma głęboką nadzieję, że On na pewno przyjdzie, skoro sam tak powiedział.

Podpatrzmy jak zachowuje się zakochana narzeczona, umówiona na spotkanie z przyszłym mężem. Przede wszystkim przygotowuje się, chce dobrze i atrakcyjnie wyglądać, dba o swoje piękno, a gdy wszystko jest już gotowe oczekuje, siedząc z nosem przy szybie, chodząc niespokojnie po pokoju, wręcz nie potrafi już myśleć lub zająć się czymś innym. Gdy oczekiwanie się przedłuża przeżywa bolesne rozterki, niepokój, od radości, gdy wyobraża sobie już bliskie spotkanie do głębokiego smutku, gdy stwierdza, że narzeczonego jeszcze nie ma. Jakże musi przeżywać niewyobrażalne szczęście, kiedy jej nadzieje wreszcie się spełniają. Ta jej radość będzie wprost proporcjonalna do intensywności jej oczekiwania, do miary miłości, jaką darzy osobę na którą czeka. Tak obrazowo powinien wyglądać adwent osoby wierzącej.

Przede wszystkim czekając na przyjście Zbawiciela musimy wypięknieć w sensie duchowym. Potrzebna będzie spowiedź, częstsza modlitwa przez na przykład udział w roratach czy udział w rekolekcjach parafialnych. Następnie pełne radości, ale i napięcia spowodowanego tęsknotą serca za Mającym Nadejść oczekiwanie.

W tym momencie chyba łatwiej zrozumieć, że pytanie o możliwość zabawy w adwencie staje się bezpodstawnym. Nikt nie zaczyna przyjęcia zanim nadejdzie osoba uroczystująca, solenizant. Naprawdę komicznie, a może raczej wręcz niestosownie wygląda przyjęcie urodzinowe przed narodzeniem dziecka – tutaj Jezusa Chrystusa.

Wnioski nasuwają się same. Przeżyję adwent na miarę mojej tęsknoty za Zbawicielem. Jeżeli całą ufność pokładam w Bogu, który przychodzi właśnie do mnie z miłości, abym nie czuł się samotny w moim cierpieniu, który pokazuje jak cierpieć, bo sam całe życie cierpiał, który staje się bliski dla mnie, staje się Bogiem z nami, tak bliski, że Go mogę dotknąć (ma przecież ciało!), tak bliski, że mogę Go przyjąć do serca i być razem na zawsze, tak bliski, że mogę Go nie zauważyć, albo nawet zlekceważyć, tak bliski, że aż za zwyczajny i nie do pojęcia…

Oczekiwanie na pierwsze przyjście Syna Bożego, to znaczy na Boże Narodzenie, nie wyczerpuje jednak bogactwa adwentu. Teksty liturgiczne w pierwszej części tego okresu dotyczą oczekiwania Pana, który przyjdzie na końcu czasów. Czekamy, więc i przygotowujemy się do końca świata. Przywołując apokaliptyczne zawołanie „Marana tha!” – „Przyjdź Panie Jezu!” modlimy się o ten koniec! Tylko człowiek przeniknięty na wskroś miłością do Chrystusa – Oblubieńca Kościoła może się tak modlić. Kto często spogląda na ołtarz Pana widzi Chrystusa, jako spełnienie wszystkich swoich pragnień i marzeń o piękniejszym życiu, gdzie nie ma już zła, które zostało ostatecznie pokonane przez Krzyż i Zmartwychwstanie. Czy nie chcemy by nastał wreszcie lepszy świat bez lęku, cierpienia i śmierci? Dlaczego więc podświadomie obawiamy się tego lepszego – nowego świata, nowej ziemi? Czy nie mamy zapowiedzi, że „wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują”. Właśnie, „tym którzy Go miłują”, to znaczy oddają Mu całe swoje życie, na dobre i złe, w zdrowiu i chorobie… Czy więc miłuję jeżeli się lękam, bo przecież „doskonała miłość usuwa lęk”?

Znowu nasuwa się jeden wniosek, który powtarza jak refren tęsknej pieśni adwentowej: przeżyję adwent na miarę mojej tęsknoty i miłości do Pana Jezusa. Będę czekać na Niego z całym zaangażowaniem, jeżeli Go potrzebuję, jeżeli jest On dla mnie spełnieniem moich najskrytszych pragnień.

W tym kontekście może warto u progu tego pięknego czasu oczekiwania na przyjście Chrystusa zadać sobie pytania: Jak wyglądał mój adwent do tej pory? Czy to była miara miłości? Jak chce żeby wyglądał adwent w tym roku? I nie martwmy się tym, gdy przy całym naszym staraniu piękne postanowienia legną w gruzach. Doświadczając swojej słabości, jeszcze bardziej zapragniemy przyjścia Jezusa Chrystusa, który sam będzie naszą mocą. Nasze pragnienie będzie już spotkaniem, bo taka jest miara miłości!

U progu adwentu z głębi serca zawołajmy: „Przyjdź! Amen. Marana tha! Przyjdź Panie Jezu!” A zaiste przyjdzie niebawem.